Przypomnijmy słowa Księgi Hioba: „Z wichru Pan zwrócił się do Hioba i rzekł: ‘Kto bramą zamknął morze […]? Złamałem jego wielkość mym prawem, wprawiłem wrzeciądze i bramę. I rzekłem: Aż dotąd, nie dalej! Tu zapora dla twoich fal nadętych’".

Hiob dowiedział się o niepojętej wielkości Boga. Dla tamtych ludzi, żyjących na lądach otoczonych wodami, morze było symbolem nieujarzmionej siły. My na południu mniej to czujemy, ale jak solidnie poleje, to i tutaj żywioł wody potrafi odsłonić swoją grozę. A Hiob już wie, że Bóg, któremu wierzy, jest mocniejszy od nadętych i groźnych fal. Co ważne i dla nas, dowiedział się o tym Hiob, gdy przeżywał ogromne cierpienie – stratę majątku, rodziny i straszną chorobę trądu, szyderstwa żony i podejrzenia przyjaciół, którzy uznali go za wielkiego grzesznika. Poznał wielkość Boga, gdy jednocześnie doświadczał tego, jak ulotna jest wielkość człowieka.

Zwróćmy jeszcze uwagę na to zamykanie morza opisane w Księdze Hioba: „Aż dotąd, nie dalej!” Właśnie, zapora pojawia się w pewnym miejscu, przed tą zaporą morze jest wolne. Możemy to potraktować jako obraz naszej wolności, która musi rozbijać niepotrzebne zapory, jakie osłabiają naszą miłość czy ograniczają dobre uczynki. Jednocześnie musimy rozpoznawać i utwierdzać granice, jakie wyznacza nam Bóg, ludzka natura, dobro rozpoznawane naszym sumieniem. Granice, poza którymi zaczyna się zło, grzech, odchodzenie od Boga.

Czasami ludzie sądzą, że mają prawo do robienia wszystkiego, co im się podoba, nie oglądając się na prawa innych ludzi i na prawo Boże. Tacy ludzie są napomnieniem, że wolności zawsze musimy się uczyć. Wtedy przyniesie obfite owoce. Wybierać dobro i odrzucać zło – tego się uczmy każdego dnia, w każdej sytuacji: gdy jest spokój i gdy pojawią się nadęte fale.

Teraz wsiądźmy na chwilę do łodzi przemierzającej Jezioro Galilejskie. „Jest ono długie na 21 i szerokie na 10 kilometrów, natomiast jego głębokość wynosi 50 metrów, a znajduje się aż 212 metrów poniżej poziomu morza. Prawdopodobnie taka forma linii brzegowej i tak głęboka depresja przyczyniały się do tego, że burze na jeziorze Genezaret rozpoczynały się zupełnie nieoczekiwanie”. I tym razem rozpętała się gwałtowna burza: „Fale biły w łódź, tak że łódź już się napełniała wodą. On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu”.

Wydaje się dość osobliwe, że Jezus spał w takiej chwili, ale to pokazuje, jak był po ludzku zmęczony swoją pracą, nauczaniem. Ludziom to się zdarza. „Ktoś opowiadał, że podczas głośnego koncertu rockowego był świadkiem czegoś podobnego: jeden z obecnych tam żołnierzy służby zasadniczej przespał niemal cały koncert”. Z kolei moja mama opowiadała, jak w pierwszych dniach wojny, gdy przyleciały niemieckie samoloty i zrzuciły bomby, jakaś ciotka przespała to w sieni na skrzyni. Nic więc dziwnego, że Jezus spał w łodzi rzucanej falami. A uczniowie byli przerażeni, choć już trochę wierzyli w Jego moc. To oni byli rybakami, a jednak obudzili Go i powiedzieli z wyrzutem: "Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?" Więc byli przekonani, że Jezus coś może zrobić. I szybko dowiedzieli się, jak wiele potrafi – powstał, zgromił wicher, kazał uciszyć się wodzie. I wtedy uczniowie zalęknieni, ale na pewno też zdumieni i w końcu zachwyceni, pytali: "Kim On jest właściwie, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?"

Uczniowie poznali wielkość swojego Mistrza w chwili niebezpieczeństwa. Potraktujmy to jako zachętę, żebyśmy sami otwierali nasze uszy, oczy, serca na objawianie się mocy Boga we wszystkich doświadczeniach naszego życia i naszego czasu. Kościół, przyrównywany często do tej Piotrowej łodzi, przeżywa różne trudności zewnętrzne i wewnętrzne. Jest to z pewnością okazja do tego, byśmy dostrzegli moc Boga i siłę swojej wolności – byśmy łącząc wiarę i wolność stali się „mocni mocą wiary”, do czego, jak pamiętamy, nawoływał św. Jan Paweł II.

Jak Jezus dał apostołom świadectwo swojej mocy, tak również nam ją objawia, choćby w życiu wielu ludzi Kościoła. „Wspominamy dziś beatyfikowanego przed pięciu laty kapłana bł. Władysława Bukowińskiego. Urodzony w 1905 roku na terenach Ukrainy, został wyświęcony na prezbitera w Krakowie w 1931 roku. W 1936 roku na własną prośbę wyjechał na Kresy do Łucka, a po wybuchu II wojny światowej został proboszczem tamtejszej katedry. W 1945 roku został aresztowany przez NKWD [ Narodnyj komissariat wnutriennich dieł , narzędzie tępienia wszystkich, którzy się chwalili Stalina] i skazany na 10 lat zesłania do obozu pracy, najpierw za Ural, a następnie od 1954 roku do Karagandy (na tereny Kazachstanu). Był pierwszym księdzem katolickim, który tam się w tych niecodziennych okolicznościach znalazł. Skrycie sprawował Msze Święte, udzielał sakramentów, katechizował. Wielokrotnie w późniejszych latach oskarżany i skazywany na więzienia i obozy pracy za działalność religijną spędził w nich łącznie 13 lat, 5 miesięcy i 10 dni.

[…] W 1955 roku został zwolniony z obozu pracy i mógł wrócić do Polski, ale odrzucił tę propozycję. Zdecydował się przyjąć obywatelstwo ZSRR. Miał pełną świadomość wszelkich konsekwencji tej decyzji, ale pozostał wierny swojemu powołaniu. […] Chciał pozostać z tymi, którzy go potrzebowali, a działo się to w okrutnych stalinowskich czasach. Tak wspomina go greckokatolicki ks. Edward Głowacki: ‘W tym piekle zła, niesprawiedliwości, krzywdy, bólu i cierpienia szukałem człowieka - wzoru dla siebie. Tym wzorem człowieka był dla mnie przez 9 lat w łagrach i pozostanie na zawsze ks. Władysław Bukowiński. Wysoki, wychudły, w lichej odzieży, lecz zawsze pogodny i uśmiechnięty. Widziałem go powracającego z pracy z klocem drzewa na ramieniu, chociaż nie wszyscy nieśli drzewo. Chciałem jak najprędzej nawiązać kontakt osobisty, lecz to sprawa niełatwa, zawsze był otoczony współwięźniami, o coś pytał, odpowiadał na pytania, tłumaczył, pocieszał, nieraz powiedział żartobliwe słówko. Dla nas kapłanów urządzał rekolekcje, dla świeckich grup mówił nauki w języku rosyjskim, ukraińskim i niemieckim. Ile światła, pociechy i siły wlewały w nasze serce jego słowa, dzięki którym przetrwaliśmy. Nie tylko słowem głosił miłość, ale czynem praktykował na co dzień. Pomagał innym nosić drzewo, dzielił się skromną porcją chleba, oddawał innym cieplejszą bieliznę, nie patrząc na narodowość lub pochodzenie. Kiedy bliżej go poznałem starałem się go naśladować. Kontakty z nim podtrzymywały mię na duchu, zrozumiałem wartość cierpienia, dzięki czemu nie załamałem się - owszem wzrosła we mnie wiara i nadzieja lepszego jutra’”.

Patrząc na takich ludzi mamy ochotę zapytać: „Kim on właściwie był, że potrafił być tak mocny, ufny, dobry?”. O to samo moglibyśmy pytać apostołów, kiedy już stali się świadkami Chrystusa. Odpowiedzieliby chyba prosto: „Uwierzyliśmy Jezusowi, który pozwolił nam poznać swoją dobroć i moc”.

Postawmy również sobie pytanie: „Kim ja właściwie jestem?” A odpowiedź może być np. taka: „Jestem umiłowanym dzieckiem Tego, któremu wicher i jezioro są posłuszne”. Jemu i ja chcę być posłuszny, z Nim chcę być mocny, dla Niego chcę być wolny”. Amen.

Ks. Zbigniew Wolak